czwartek, 20 stycznia 2022

Jak to Mary cha cha na nartach jeździć się uczyła ;)

Rzeczywistość nasza rodzinna skrzeczy donośnie, aby zagłuszyć jej wredny głos, sięgam pamięcią do fajnych wspomnień, bo po to właśnie mamy dobre wspomnienia!

A wspominki będą, o tym jak usiłowałam nauczyć się jeździć na nartach.

A ponieważ  moje narciarskie zmagania uwiecznione mam na tym oto jedynym zdjęciu,

 
dlatego pozostałe zdjęcia które załączę do tego posta, będą miały tylko taki związek z tematem, że uwieczniają dolnośląskie góry. 
Robiłam je w Rudawach Janowickich, w 2013 roku zdobywałam Małą Ostrą. 

 

Ponieważ pora taka, że za oknem powinna być bajkowa śnieżna zima, no ale we Wrocławiu to takiej nie ma. Powspominam więc sobie o moich zimowych szaleństwach na śniegu, hehehe tak, to że zabrałam się za jazdę na nartach zaiste szaleństwem było ;)

Abyście zrozumieli dlaczego ta nauka wyglądała tak a nie inaczej  muszę zacząć od dziecięctwa mego. 

 

 Byłam bardzo wywrotnym dzieckiem, albowiem odziedziczyłam po oćcu mym astygmatyzm, wada ta powoduje że źle widzi się przestrzeń, dlatego to jak tylko nauczyłam się chodzić, poruszałam się raczej dostojnie i nie ciągnęło mnie do uprawiania sportów.


A potem poszłam do szkoły podstawowej w której nie było sali gimnastycznej, to były bardzo dawne czasy i wtedy tak bywało. Właściwie sala gimnastyczna była, tylko w bardzo złym stanie technicznym, dlatego lekcje w-f odbywały się najczęściej na korytarzach albo na maleńkim boisku. Nie wpłynęło to dodatnio na rozwój mojej sprawności ruchowej.

 W szkole średniej sala gimnastyczna już co prawda była, ale warunki były specyficzne, co także nie rozwinęło mnie sprawnościowo.

 

A...po zakończeniu nauk a była to końcówka lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, trafiłam do pracy w pewnym biurze i zakumplowałam się z kilkoma rówieśnikami, których "nosiło" ;) Do gór mieliśmy blisko więc w niedziele łaziliśmy sobie po górach, a w łazikowaniu dobra byłam!

 

 Jednakoż zbliżała się zima i ktoś z naszej grupy orzekł, że zamiast po górach chodzić, to moglibyśmy zacząć naukę jazdy na nartach aby po nich szusować.  Takie szusowanie niezwykle działało na wyobraźnię mą, et jeździć  na nartach...dlaczego nie, z grupą fajnych ludzi wszystkiego można próbować!

Zaczęliśmy kompletować sprzęt oraz jak na perfekcjonistów przystało, zapisaliśmy się do klubu sportowego na zaprawę narciarską, takie ćwiczenia kondycyjne ;) 

 
Przygotowywaliśmy się kilka tygodni i...
 
 
Wybiła!!!
Godzina 0! 
 
 
 
 Mamy sprzęt, w górach śnieg, jedziemy! 
 
 
 Dokąd i jak?
W tamtych czasach jednodniowe niedzielne wypady na narty organizowały wrocławskie kluby sportowe, a także...PKS. 
PKS w sezonie narciarskim, w niedzielę rano, wysyłał autobus do Rzeczki w Górach Sowich. Dojeżdżało się na miejsce, spędzało się czas jak kto chciał, autobus czekał, a gdzieś około 15.00 był powrót do Wrocławia. 
Podobnie było z wypadem organizowanym przez wrocławski klub sportowy Burza, jednak on organizował wyjazdy do Zieleńca.
Pierwszy nasz narciarski wypad, o ile dobrze pamiętam, to była Rzeczka.
 
 

 
Siedmioro nowicjuszy, w roli nauczycieli zaś, nasza starsza o kilkanaście lat koleżanka z synem, oboje świetnie jeździli na nartach.
Zaczynało się od tak zwanego "klepania stoczka". A oznaczyło to wejście na pewną wysokość na stok, na tak zwaną "oślą łączkę" i jak był świeży śnieg to wpierw należało nartami go uklepać, czyli przygotować teren do ćwiczeń.
No więc ćwiczymy, jazdę pługiem i...padanie, albowiem padanie na stoku rzeczą łatwą nie jest. Należy upaść na bok,  tak aby narty leżały w poprzek stoku, albowiem jeśli klapniesz na tyłeczek i narty masz skierowane wzdłuż stoku, to niosą cię one dalej wbrew twojej woli ;)
Jazda pługiem polegała zaś na:
"Pług – podstawowa technika narciarska, umożliwiająca narciarzowi kontrolę i redukowanie szybkości, zatrzymanie się oraz skręty. Jest to pierwsza pozycja, jaką wykorzystuje osoba ucząca się jazdy na nartach."
"Pług polega na szerokim rozstawieniu tyłów nart, przy jednoczesnym utrzymywaniu dziobów blisko siebie. W naturalny sposób narciarz wywiera nacisk na wewnętrzne krawędzie nart, a ponieważ nie są one do siebie równoległe, zwiększa tym samym opór jazdy, powodując redukcję szybkości, aż do zatrzymania się."
 https://pl.wikipedia.org/wiki/P%C5%82ug_(narciarstwo)
 
 
 
 
I tu muszę powrócić do mych wstępnych informacji dotyczących sprawności mej fizycznej, z powodów przeze mnie opisanych byłam najmniej sprawna z całej naszej grupy.
Po kilku godzinach tego"klepania stoczka" należało z niego zjechać na sam dół. Towarzystwu memu poszło to ras ras, no a ja...
Ja technikę jazdy na skos przez stok jako tako opanowałam, jednakoż skręt pługiem przerósł moje możliwości! Ale ale, co bardzo ważne! opanowałam i to perfekcyjnie...upadki!!!
Jak więc wyglądała moja jazda? Stok miał pewną szerokość, jechałam więc lekkim skosem do końca szerokości stoczka, a w momencie w którym należało skręcić...padałam, przerzucałam narty w odwrotnym kierunku, wstawałam, jechałam do drugiego krańca stoczka, no to teraz skr...nie! pad, przerzut nart, jestestwo w górę, jazda, pad, w górę, jazda, pad, powstań, jazda, pad, powstań, jazda...
Ufffff jestem na dole!!!! A jednak, udało się!!!!
Towarzystwo moje pękało ze śmiechu i dziwili się jakim cudem znalazłam się na dole, wszak ile razy spojrzeli na stok, to ja leżałam ;)
 

 
I w taki oto anegdotyczny sposób przebiegała moja nauka jazdy na nartach :)
 
Na początku tego posta wypominałam wrocławskiej zimie, że mało śnieżna, dostałam więc taką odpowiedź ;)

 
Przez cały sezon jeździliśmy na jednodniowe wypady.
Jako tako mi to ujeżdżanie nart szło, jednak w dalszym ciągu, to upadki wychodziły mi najlepiej, a że nie miałam nieprzemakalnego stroju, to po kilku godzinach padania w mokry śnieg, od pasa w dół, byłam mokra, woziłam więc ze sobą rzeczy na zmianę i przebierałam się w toalecie.
 

 Gdy już wyszliśmy z jazdą poza "ośle łączki" w trakcie jednego z takich upadków, poczułam że ktoś z tyłu podnosi mnie do pionu, był to jakiś całkiem obcy narciarz które akurat jechał za mną, podniósł mnie i poszusował sobie dalej ;)
 

 Zbliżało się ku wiośnie, jednak w górach wiosna rządzi się innymi prawami, tam w dalszym ciągu był śnieg.
Kolega któremu narciarska nauka poszła ras ras, zorganizował nam malutki nasz własny kurs narciarski z instruktorem. 
 

 Na tydzień przenieśliśmy się do schroniska w Spalonej za Bystrzycą Kłodzką. Abyśmy podołali kosztom musiało nas byś więcej, dlatego dołączyło do nas kilkoro starszych od nas pracowników naszego biura, którzy na nartach jeździli już od dawna. 
 

 Różnica w umiejętnościach była bardzo duża, dlatego instruktor podzielił nas na dwie grupy. Po śniadaniu docieraliśmy na stok i wpierw szkolone były żółtodzioby, była to oczywista grupa moja. Potem instruktor nas porzucał i szlifował grupę zaawansowaną, a my już bez instruktorskiego dozoru korzystaliśmy ze stoku. 
 

 To był koniec marca, albo początek kwietnia, już nie pamiętam, pogoda słoneczna a stok południowy, temperatura na nagrzanym stoku taka że jeździliśmy w koszulkach z krótkim rękawem. Było to niezwykle przyjemne, jednak miało feler, bardzo duży jak dla mnie, ano pokrywa śnieżna była zleżała, niezwykle śliska i twarda, niestety nie na moje umiejętności narciarskie, padanie w śnieg puszysty jest o wiele mniej dotkliwe niż taki twardy jak beton, bioderka moje z dnia na dzień robiły się coraz bardziej fioletowe ;)
 

 I było jeszcze cuś, narzędzie męki mej...orczyk, taki typ wyciągu narciarskiego, na którym można podjeżdżać w górę pojedynczo, albo w parach. Jak jeździliśmy pod opieką instruktora to razem z nim wjeżdżałam na górę. Niestety panicznie bałam się korzystać samodzielnie z tego ustrojstwa. Na szczęście moja starsza koleżanka, z grupy zaawansowanych, znała mój problem i gdy była w pobliżu, to zawsze mi pomogła, a najważniejsze, że windowała mnie w górę, jak przyszła pora powrotu do schroniska.
 

 Albowiem specyfika tego stoku była taka, że ze schroniska do wyciągu prowadziła krótka prosta droga przez las, po zjeździe ze stoku, droga do schroniska wydłużała się do półtora kilometra abo i więcej i wiła się malowniczymi serpentynkami. 
No i...ja któregoś dnia zostałam się w porze obiadowej, na dole, bez mojej pomocnej koleżanki!!! 
Zagapiłam się czy cuś.
No i co robić??????????????????
Przecież nie wsiądę sama na tego potwora!!!!
...No i... nie wsiadłam.
...Poszłam...w butach narciarskich, o wadze tak około 2 kilogramów jeden, z nartami na ramieniu, podpierając się kijkami, dreptałam malowniczymi serpentynkami do schroniska, nerwowo zerkając na zegarek.
Moje koleżeństwo w tym czasie ze smakiem zjadało obiadek, no i zachodziło w głowę, gdzie przepadłam???
Zaszłam po obiedzie, gdy oni wybierali się żeby się zorientować gdzie też się zapodziałam. Oczywiście nie przyznałam się w jakim znoju spędziłam ten czas ;)
 
 
 
 
 Tak jak już wspomniałam moje siniaki na biodrach przybierały coraz wyrazistszy kolor, ale na dwa dni przed wyjazdem spadł świeżutki puszysty śnieg. 
Te moje bioderka bolały na dodatek i dlatego to, strzeliło mi do głowy że instruktorskiej nauki to ja mam już dość!!!!!!!!!!!!!!
No i tego wyciągu też już miałam dosyć!
Pora na całkowitą przyjemną samodzielność! 
Polazłam więc z nartami na mały stoczek w bliskie sąsiedztwo schroniska. śnieżek był puszysty, górka mała, zjechałam więc na krechę, czyli prosto w dół, raz, potem drugi, spodobało mi się.
Zjeżdżam ja sobie jeszcze raz, no i wyrzuciło mnie na małej muldce, tym razem upadek niekontrolowany!
Przy takim upadku buty powinny się wypiąć z wiązań narciarskich, no cóż jeden but się nie wypiął i noga mi się w nim przekręciła. 
Stopa bolała, ale dałam radę dojść do schroniska, jednak pod wieczór bolała coraz bardziej, no i spuchła. Akurat przyjechał samochodem mąż koleżanki, pojechaliśmy więc do Bystrzycy do szpitala aby sprawdzić co się z tą stopą dzieje. Prześwietlenie wykazało tylko skręcenie, lekarka orzekła jednak, że dobrze byłoby ją jednak wsadzić do gipsu.
I tak to w tym gipsie zakończył się mój pierwszy sezon narciarski! ;)



Pewnie się zastanawiacie po jaki czort ja na tych nartach jeździłam? ;)
I dlaczego na samym początku napisałam, że to fajne wspomnienia. No bo cały czas niezmiernie mnie bawią te moje narciarskie perypetie :)
Poza tym towarzystwo było doborowe, narciarskie wyjazdy były więc świetną zabawą, a i okoliczności przyrody piękne :)
Następny sezon narciarski był mniej intensywny, a potem zmieniłam pracę, a w nowej pracy już było bardzo mało okazji do narciarskich wyjazdów.
I tak to do nart już nie wróciłam.

 

Na pamiątkę zostały mi te oto buty narciarskie, a narty leżakują gdzieś w nyży :)

W tym samym czasie usiłowałam także jeździć na łyżwach i o ile te moje ułomne zjazdy na nartach sprawiały mi jakąś tam przyjemność, to łyżwy były całkowitą porażką!

Jednakoż miałam swoją ulubioną aktywność ruchową, zawsze niezmiernie lubiłam chodzić! :)