czwartek, 20 stycznia 2022

Jak to Mary cha cha na nartach jeździć się uczyła ;)

Rzeczywistość nasza rodzinna skrzeczy donośnie, aby zagłuszyć jej wredny głos, sięgam pamięcią do fajnych wspomnień, bo po to właśnie mamy dobre wspomnienia!

A wspominki będą, o tym jak usiłowałam nauczyć się jeździć na nartach.

A ponieważ  moje narciarskie zmagania uwiecznione mam na tym oto jedynym zdjęciu,

 
dlatego pozostałe zdjęcia które załączę do tego posta, będą miały tylko taki związek z tematem, że uwieczniają dolnośląskie góry. 
Robiłam je w Rudawach Janowickich, w 2013 roku zdobywałam Małą Ostrą. 

 

Ponieważ pora taka, że za oknem powinna być bajkowa śnieżna zima, no ale we Wrocławiu to takiej nie ma. Powspominam więc sobie o moich zimowych szaleństwach na śniegu, hehehe tak, to że zabrałam się za jazdę na nartach zaiste szaleństwem było ;)

Abyście zrozumieli dlaczego ta nauka wyglądała tak a nie inaczej  muszę zacząć od dziecięctwa mego. 

 

 Byłam bardzo wywrotnym dzieckiem, albowiem odziedziczyłam po oćcu mym astygmatyzm, wada ta powoduje że źle widzi się przestrzeń, dlatego to jak tylko nauczyłam się chodzić, poruszałam się raczej dostojnie i nie ciągnęło mnie do uprawiania sportów.


A potem poszłam do szkoły podstawowej w której nie było sali gimnastycznej, to były bardzo dawne czasy i wtedy tak bywało. Właściwie sala gimnastyczna była, tylko w bardzo złym stanie technicznym, dlatego lekcje w-f odbywały się najczęściej na korytarzach albo na maleńkim boisku. Nie wpłynęło to dodatnio na rozwój mojej sprawności ruchowej.

 W szkole średniej sala gimnastyczna już co prawda była, ale warunki były specyficzne, co także nie rozwinęło mnie sprawnościowo.

 

A...po zakończeniu nauk a była to końcówka lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, trafiłam do pracy w pewnym biurze i zakumplowałam się z kilkoma rówieśnikami, których "nosiło" ;) Do gór mieliśmy blisko więc w niedziele łaziliśmy sobie po górach, a w łazikowaniu dobra byłam!

 

 Jednakoż zbliżała się zima i ktoś z naszej grupy orzekł, że zamiast po górach chodzić, to moglibyśmy zacząć naukę jazdy na nartach aby po nich szusować.  Takie szusowanie niezwykle działało na wyobraźnię mą, et jeździć  na nartach...dlaczego nie, z grupą fajnych ludzi wszystkiego można próbować!

Zaczęliśmy kompletować sprzęt oraz jak na perfekcjonistów przystało, zapisaliśmy się do klubu sportowego na zaprawę narciarską, takie ćwiczenia kondycyjne ;) 

 
Przygotowywaliśmy się kilka tygodni i...
 
 
Wybiła!!!
Godzina 0! 
 
 
 
 Mamy sprzęt, w górach śnieg, jedziemy! 
 
 
 Dokąd i jak?
W tamtych czasach jednodniowe niedzielne wypady na narty organizowały wrocławskie kluby sportowe, a także...PKS. 
PKS w sezonie narciarskim, w niedzielę rano, wysyłał autobus do Rzeczki w Górach Sowich. Dojeżdżało się na miejsce, spędzało się czas jak kto chciał, autobus czekał, a gdzieś około 15.00 był powrót do Wrocławia. 
Podobnie było z wypadem organizowanym przez wrocławski klub sportowy Burza, jednak on organizował wyjazdy do Zieleńca.
Pierwszy nasz narciarski wypad, o ile dobrze pamiętam, to była Rzeczka.
 
 

 
Siedmioro nowicjuszy, w roli nauczycieli zaś, nasza starsza o kilkanaście lat koleżanka z synem, oboje świetnie jeździli na nartach.
Zaczynało się od tak zwanego "klepania stoczka". A oznaczyło to wejście na pewną wysokość na stok, na tak zwaną "oślą łączkę" i jak był świeży śnieg to wpierw należało nartami go uklepać, czyli przygotować teren do ćwiczeń.
No więc ćwiczymy, jazdę pługiem i...padanie, albowiem padanie na stoku rzeczą łatwą nie jest. Należy upaść na bok,  tak aby narty leżały w poprzek stoku, albowiem jeśli klapniesz na tyłeczek i narty masz skierowane wzdłuż stoku, to niosą cię one dalej wbrew twojej woli ;)
Jazda pługiem polegała zaś na:
"Pług – podstawowa technika narciarska, umożliwiająca narciarzowi kontrolę i redukowanie szybkości, zatrzymanie się oraz skręty. Jest to pierwsza pozycja, jaką wykorzystuje osoba ucząca się jazdy na nartach."
"Pług polega na szerokim rozstawieniu tyłów nart, przy jednoczesnym utrzymywaniu dziobów blisko siebie. W naturalny sposób narciarz wywiera nacisk na wewnętrzne krawędzie nart, a ponieważ nie są one do siebie równoległe, zwiększa tym samym opór jazdy, powodując redukcję szybkości, aż do zatrzymania się."
 https://pl.wikipedia.org/wiki/P%C5%82ug_(narciarstwo)
 
 
 
 
I tu muszę powrócić do mych wstępnych informacji dotyczących sprawności mej fizycznej, z powodów przeze mnie opisanych byłam najmniej sprawna z całej naszej grupy.
Po kilku godzinach tego"klepania stoczka" należało z niego zjechać na sam dół. Towarzystwu memu poszło to ras ras, no a ja...
Ja technikę jazdy na skos przez stok jako tako opanowałam, jednakoż skręt pługiem przerósł moje możliwości! Ale ale, co bardzo ważne! opanowałam i to perfekcyjnie...upadki!!!
Jak więc wyglądała moja jazda? Stok miał pewną szerokość, jechałam więc lekkim skosem do końca szerokości stoczka, a w momencie w którym należało skręcić...padałam, przerzucałam narty w odwrotnym kierunku, wstawałam, jechałam do drugiego krańca stoczka, no to teraz skr...nie! pad, przerzut nart, jestestwo w górę, jazda, pad, w górę, jazda, pad, powstań, jazda, pad, powstań, jazda...
Ufffff jestem na dole!!!! A jednak, udało się!!!!
Towarzystwo moje pękało ze śmiechu i dziwili się jakim cudem znalazłam się na dole, wszak ile razy spojrzeli na stok, to ja leżałam ;)
 

 
I w taki oto anegdotyczny sposób przebiegała moja nauka jazdy na nartach :)
 
Na początku tego posta wypominałam wrocławskiej zimie, że mało śnieżna, dostałam więc taką odpowiedź ;)

 
Przez cały sezon jeździliśmy na jednodniowe wypady.
Jako tako mi to ujeżdżanie nart szło, jednak w dalszym ciągu, to upadki wychodziły mi najlepiej, a że nie miałam nieprzemakalnego stroju, to po kilku godzinach padania w mokry śnieg, od pasa w dół, byłam mokra, woziłam więc ze sobą rzeczy na zmianę i przebierałam się w toalecie.
 

 Gdy już wyszliśmy z jazdą poza "ośle łączki" w trakcie jednego z takich upadków, poczułam że ktoś z tyłu podnosi mnie do pionu, był to jakiś całkiem obcy narciarz które akurat jechał za mną, podniósł mnie i poszusował sobie dalej ;)
 

 Zbliżało się ku wiośnie, jednak w górach wiosna rządzi się innymi prawami, tam w dalszym ciągu był śnieg.
Kolega któremu narciarska nauka poszła ras ras, zorganizował nam malutki nasz własny kurs narciarski z instruktorem. 
 

 Na tydzień przenieśliśmy się do schroniska w Spalonej za Bystrzycą Kłodzką. Abyśmy podołali kosztom musiało nas byś więcej, dlatego dołączyło do nas kilkoro starszych od nas pracowników naszego biura, którzy na nartach jeździli już od dawna. 
 

 Różnica w umiejętnościach była bardzo duża, dlatego instruktor podzielił nas na dwie grupy. Po śniadaniu docieraliśmy na stok i wpierw szkolone były żółtodzioby, była to oczywista grupa moja. Potem instruktor nas porzucał i szlifował grupę zaawansowaną, a my już bez instruktorskiego dozoru korzystaliśmy ze stoku. 
 

 To był koniec marca, albo początek kwietnia, już nie pamiętam, pogoda słoneczna a stok południowy, temperatura na nagrzanym stoku taka że jeździliśmy w koszulkach z krótkim rękawem. Było to niezwykle przyjemne, jednak miało feler, bardzo duży jak dla mnie, ano pokrywa śnieżna była zleżała, niezwykle śliska i twarda, niestety nie na moje umiejętności narciarskie, padanie w śnieg puszysty jest o wiele mniej dotkliwe niż taki twardy jak beton, bioderka moje z dnia na dzień robiły się coraz bardziej fioletowe ;)
 

 I było jeszcze cuś, narzędzie męki mej...orczyk, taki typ wyciągu narciarskiego, na którym można podjeżdżać w górę pojedynczo, albo w parach. Jak jeździliśmy pod opieką instruktora to razem z nim wjeżdżałam na górę. Niestety panicznie bałam się korzystać samodzielnie z tego ustrojstwa. Na szczęście moja starsza koleżanka, z grupy zaawansowanych, znała mój problem i gdy była w pobliżu, to zawsze mi pomogła, a najważniejsze, że windowała mnie w górę, jak przyszła pora powrotu do schroniska.
 

 Albowiem specyfika tego stoku była taka, że ze schroniska do wyciągu prowadziła krótka prosta droga przez las, po zjeździe ze stoku, droga do schroniska wydłużała się do półtora kilometra abo i więcej i wiła się malowniczymi serpentynkami. 
No i...ja któregoś dnia zostałam się w porze obiadowej, na dole, bez mojej pomocnej koleżanki!!! 
Zagapiłam się czy cuś.
No i co robić??????????????????
Przecież nie wsiądę sama na tego potwora!!!!
...No i... nie wsiadłam.
...Poszłam...w butach narciarskich, o wadze tak około 2 kilogramów jeden, z nartami na ramieniu, podpierając się kijkami, dreptałam malowniczymi serpentynkami do schroniska, nerwowo zerkając na zegarek.
Moje koleżeństwo w tym czasie ze smakiem zjadało obiadek, no i zachodziło w głowę, gdzie przepadłam???
Zaszłam po obiedzie, gdy oni wybierali się żeby się zorientować gdzie też się zapodziałam. Oczywiście nie przyznałam się w jakim znoju spędziłam ten czas ;)
 
 
 
 
 Tak jak już wspomniałam moje siniaki na biodrach przybierały coraz wyrazistszy kolor, ale na dwa dni przed wyjazdem spadł świeżutki puszysty śnieg. 
Te moje bioderka bolały na dodatek i dlatego to, strzeliło mi do głowy że instruktorskiej nauki to ja mam już dość!!!!!!!!!!!!!!
No i tego wyciągu też już miałam dosyć!
Pora na całkowitą przyjemną samodzielność! 
Polazłam więc z nartami na mały stoczek w bliskie sąsiedztwo schroniska. śnieżek był puszysty, górka mała, zjechałam więc na krechę, czyli prosto w dół, raz, potem drugi, spodobało mi się.
Zjeżdżam ja sobie jeszcze raz, no i wyrzuciło mnie na małej muldce, tym razem upadek niekontrolowany!
Przy takim upadku buty powinny się wypiąć z wiązań narciarskich, no cóż jeden but się nie wypiął i noga mi się w nim przekręciła. 
Stopa bolała, ale dałam radę dojść do schroniska, jednak pod wieczór bolała coraz bardziej, no i spuchła. Akurat przyjechał samochodem mąż koleżanki, pojechaliśmy więc do Bystrzycy do szpitala aby sprawdzić co się z tą stopą dzieje. Prześwietlenie wykazało tylko skręcenie, lekarka orzekła jednak, że dobrze byłoby ją jednak wsadzić do gipsu.
I tak to w tym gipsie zakończył się mój pierwszy sezon narciarski! ;)



Pewnie się zastanawiacie po jaki czort ja na tych nartach jeździłam? ;)
I dlaczego na samym początku napisałam, że to fajne wspomnienia. No bo cały czas niezmiernie mnie bawią te moje narciarskie perypetie :)
Poza tym towarzystwo było doborowe, narciarskie wyjazdy były więc świetną zabawą, a i okoliczności przyrody piękne :)
Następny sezon narciarski był mniej intensywny, a potem zmieniłam pracę, a w nowej pracy już było bardzo mało okazji do narciarskich wyjazdów.
I tak to do nart już nie wróciłam.

 

Na pamiątkę zostały mi te oto buty narciarskie, a narty leżakują gdzieś w nyży :)

W tym samym czasie usiłowałam także jeździć na łyżwach i o ile te moje ułomne zjazdy na nartach sprawiały mi jakąś tam przyjemność, to łyżwy były całkowitą porażką!

Jednakoż miałam swoją ulubioną aktywność ruchową, zawsze niezmiernie lubiłam chodzić! :)



41 komentarzy:

  1. Bardzo zajmująca opowieść, plastyczna, z łatwością można sobie wszystko zwizualizować.
    Ja nie miałam w ogóle okazji na styczność z nartami, natomiast mam podobne wspomnienie odnośnie jazdy na łyżwach.
    Z opowieści wynika, ze mimo małego usportowienia byłaś bardzo konsekwentna i nie poddawałaś się łatwo, a życie czasami weryfikuje nasze plany i doświadczenia.
    Zdjęcia przepiękne, już tęsknie za górami...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Jotko, starałam się aby właśnie taka była ta moja opowieść :)
      Ze mnie jest ambitna sztuka, a jeszcze mój ojciec dość sceptycznie podchodził do tych moich narciarskich zapędów, no a że miałam dystans do siebie to śmieszyły mnie te moje perypetie. I w gruncie rzeczy podobała mi się ta jazda na nartach.
      Mam ochotę na ośnieżone góry, ale nie wiem czy uda mi się je w tym sezonie zobaczyć.

      Usuń
  2. Trochę to wszystko przypomina moje początki z nartami, ale ja byłam dziecięciem dość sprawnym i w miarę szybko się nauczyłam. Od tatusia, na dodatek.
    Potem wielokrotnie śmigałam w dół i do tej pory jest to mój ulubiony sport, w odróżnieniu od nart biegowych z których korzystanie wydaje mi się straszliwą harówą. Zjazdówki są dla leniwych, do których należę.
    Fajnie jest mieć miłe wspomnienia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nasz ojciec wprawiał nas w wędrówkach, po najbliższej okolicy, a że mieszkaliśmy w pobliżu zielonych wrocławskich obszarów, to wędrówki były przyjemne i pewnie dlatego je polubiłam.
      W Spalonej wybrałam się kilka razy na tych moich zjazdówkach na wędrówkę i doszłam do wniosku, że biegówki by mi bardziej pasowały.
      Fajne wspomnienia ta wspaniała rzecz :)

      Usuń
    2. Do wędrówek to teraz są ski-toury.

      Usuń
    3. Obejrzałam sobie ten filmik https://www.youtube.com/watch?v=T_oL7A1ShXk
      No i hmmm pasowałoby mi po bardziej płaskim, jak na końcu ;)
      Teraz dziedzina sportów zimowych jest tak rozbudowana, że można wybierać i przebierać i do wszystkiego specjalistyczny sprzęt, nie to co drzewiej bywało :)
      Moja bratanica próbowała tego rodzaju wędrówki, ale ona mnóstwo rzeczy próbuje.

      Usuń
  3. Rety, ale się umordowałaś!

    Probowalam tylko biegówek, ale tez dla mnie najlepszym sportem bylo i jest chodzenie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hehehehehe no mordowałam się Dora, jednakoż to była fajna mordęga :)
      Z opanowaniem biegówek miałabym mniejszy problem i większą przyjemność, no ale wyszło tak jak wyszło ;)

      Usuń
  4. Podziwiam Cię, Marija z tymi zjazdówkami :)) Dla mnie to kosmos i w ogóle mnie na stok nie ciągnie. Po prostu boję się zjazdów. Natomiast biegówki - o tak! Ale bez zjazdów, bo jak są zjazdy, to wypinam narty i schodzę. Ostatni raz na biegówkach byliśmy trzy lata temu, ale jest szansa, że za tydzień będziemy w Szklarskiej.
    Trzymajmy się zdrowo wszyscy ♥♥♥

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z moimi zjazdówkami to tak jak z twoim morsowaniem, w towarzystwie odwaga na człeka nachodzi :)
      Z tym moim astygmatyzmem też czułam lęk przed zjazdami, nawet łażąc po górach gorzej mi się schodziło niż wchodziło, no ale jak już rzekłam w towarzystwie raźniej.
      Fajnej pogody w Szklarskiej wam życzę!
      Za życzenia serdecznie dziękuję i wzajemnie :)

      Usuń
    2. :) o tak, towarzystwo potrafi człowieka nakręcić do działania :) my ludzie nizin nie mieliśmy w zwyczaju wyjeżdżania na narty - nieliczni tylko, kiedyś tam ... teraz jest trochę inaczej. Moja rodzina wybitnie nartowa nie jest, ja tylko te biegówki uskuteczniam, ale przez to, że mam usportowionego chłopa i on tak chyba to pociągnął.
      Mam nadzieję, że w Szklarskiej będzie fajnie, chociaż trochę sobie pojeździć ...

      Usuń
    3. Żaden z moich braci w młodości nie jeździł na nartach, jeżdżą za to niektóre moje bratanice.

      Usuń
  5. Ech Mary cha cha! Uśmiałam się i podziwiam Cię za tę Twoją niesamowitą żywotność i chęć próbowania nowego :) Powinnaś się zwać Wiercipięcka ;)
    Narty też miło wspominam. Późno się nauczyłam jeździć, uczyłam się już z moim małoletnim synem. Pierwszy sezon brylowałam na Puchatku w Szklarskiej. Najmilej wspominam wyjazd jeden jedyny, który mi się w życiu przytrafił, w Alpy francuskie.
    Bosko było! A potem dopadła mnie tarczyca, kilogramów przybyło, energii ubyło i ostatni raz stałam na nartach 10 lat temu...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiercipięcka to ja za bardzo nie jestem, ale żywotna to tak, wszak tym nowotworom dałam radę ;)
      Alpy francuskie powiadasz na nartach zaliczyłaś, na ten poziom to ja nie miałam szans, wspomnienia masz nielada jakie!
      Niestety los pisze nam nieciekawe scenariusze i trzeba sobie z nimi radzić, ale dajemy przecież radę :)

      Usuń
  6. Zacznę od butów..bardzo są piękne! na wystawę, i całkiem nowe. Zdjęcia z gór tez mi się bardzo podobają i opis Twoich zmagań rzeczywiście bardzo obrazowy.
    Wzbudziłaś swoimi wspomnieniami wspomnienia innych i moje też. Jako dzieci szaleliśmy na nartach z górki, na której szczycie stal zamek gdzie mieszkaliśmy, narty i buty były bardzo prymitywne, u podnóża górki był staw więc tam jeździliśmy na łyżwach. Potem raz na studiach pojechałam na narty do Szczyrku, tam o mało się nie zabiłam..chciałam zaimponować memu ówczesnemu chłopcu, niestety nie udało się. Ponad 20 lat później szusowałam w górach skalistych w Kanadzie z miernym wynikiem, ale biegówki tam założyłam i to było super...szczególnie przystanki w schroniskach zakrapiane piwem, tam też tzn w Kanadzie jeszcze pojeździłam na łyżwach, I tyle... ale wspominam wszystko bardzo mile.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie też te buty się podobają, służyły mi już do celów dekoracyjnych, właściwie to bym je oddała komuś kto zrobiłby z nich dobry użytek. Albo może kiedyś jakieś Wtórniaki z nich zrobię :)
      Cieszę się że wyzwoliłam wspomnienia, dobre wspomnienia wzmacniają nas psychicznie.
      Mnie także o wiele bardziej pasowałyby biegówki, no ale...popróbowałam zjazdówek i nie żałuję :)

      Usuń
  7. Faktycznie dobre emocje biją z Twojej barwnej opowieści. Piękne wspomnienia trzeba pielęgnować tak, aby na długo starczyły.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że tak odebrałaś to co napisałam, na tym mi właśnie zależało aby czuć było dobre emocje, wygląda na to że mi się udało :)
      Gdyby nie piękne wspomnienia życie byłoby uboższe i trudniejsze.

      Usuń
  8. Coś wspaniałego Mario.!!!!
    Szacun wielki za upór, silną wolę i hart ducha.
    I wcale Ci sie nie dziwię, że na tych nartach jeżdziłaś - gdybyś nie jeżdziła to nie moglabyś ileś lat potem napisać tak wspaniałej opowiesci...
    A jeśli chodzi o aktywność ruchową - to i ja zawsze najbardsiej lubiłam chodzić!!!
    Serdeczności

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się Stokrotko, że ci się moja opowieść podobała, przymierzałam się do spisania moich narciarskich perypetii już od jakiegoś czasu, dobrze że w końcu to zrealizowałam :)
      Pozdrawiam serdecznie

      Usuń
  9. Ale wspomnienia! Mamy podobne. Do Rzeczki i Zieleńca też autobusem jeździłam z kolegami i koleżankami i chyba w tym samym czasie. Sprzęt miałam pożyczony. Jednak byłam bardzo oporna w nauce. Zjezdżałam, ale to nie była moja bajka. Wolałam sanki. Najbardziej lubiłam chodzić. Po górach chodziłam chętnie i często. Także z bratem i rodzicami. Moja mama śmigała na nartach i skakała na spadochronie a ja, po tatusiu, zawsze byłam strachliwa. Pozdrowienia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja nie bardzo miałam od kogo sprzęt pożyczyć, więc kupiłam, wszak miałam już swoje pieniądze :) Kupiłam także i dlatego, że wtedy do użytku wchodził nowy typ nart zjazdowych, były szersze, więc nie musiały być takie długie, inaczej się ich długość obliczało w stosunku do wzrostu użytkownika, a ja wszak wysoka jestem. Takie krótkie narty łatwiej mi się przerzucało przy tych upadkach dla zmiany kierunku ;)
      Także pozdrawiam Owieczko, to bardzo miłe, że masz podobne wspomnienia :)

      Usuń
  10. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  11. Piękna opowieść. Ja na nartach nie jeżdżę, na łyżwach tak sobie. Nawet lubię łyżwy, ale nie mam za bardzo okazji, żeby pojeździć. Planuję zakup rolek... Trochę boję się, że się połamię, ale trudno, zaryzykuję:)
    Buziaki:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O jak fajnie, że wróciłaś na blogowisko Kalipso, bo cuś ostatnio real całkowicie cię wsysa :) Masz już może ferie?
      Co do rolek to dasz radę, zobaczysz! Najlepiej zacząć jak chłodniej, to oprócz kasku i ochraniaczy można jaki puchaty przyodziewek założyć, dla asekuracji :)
      A tereny do jeżdżenia na rolkach masz bardzo fajne i piesio pewnie zabierałby się chętnie z tobą :)

      Usuń
  12. Ja marzyłam o jeżdżeniu na nartach, na łyżwach, bo matka i siostra to robiły. Jednak choroba wykluczyła tę możliwość. Dlatego cieszyłam się gdy syn pojechał na obóz narciarski ze swoją klasą. Buty kupiłam nowe, ale narty załatwiła mu babcia(twierdziła, że się na tym zna). Gdy wrócił, to był tak zły, że więcej do nart wracać nie chciał. Zresztą nie tylko ten rodzaj sportu go nie bawił. Twoja historia narciarstwa bardzo zabawna, muszę Ci powiedzieć, że ja jak oglądam jakiekolwiek wyciągi czy kolejki górskie, to oblewa mnie zimny strach, dlatego wcale się nie dziwię, że "orczyk" nie przypadł Ci do gustu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jedyną aktywność ruchową jaką zaszczepili nam rodzice to było łazęgostwo, chodziliśmy wspólnie na długie spacery, na nic innego nie mieli warunków materialnych, była nas sporawa gromadka.
      Wyciągi dlatego mnie przerażały, że zbyt niepewnie czułam się na nartach, miałam problem z wpinaniem i wypinaniem z wyciągu, podciąganie w górę to była już przyjemność :)
      Pozdrawiam :)

      Usuń
  13. Jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz...;o)

    Piękne te Twoje narciarskie wspomnienia (chociaż bolesne)...;o)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No ilość moich upadków powinna mnie wyszkolić co najmniej na mistrzynię Polski, a może i świata ;)
      Bolesne narciarstwo me przygotowywało mnie na te bóle co to je los miał dla mnie w zanadrzu, te upadki na stokach to był "małypikuś" w stosunku do tych późniejszych ;)

      Usuń
    2. I dlatego to "tłuczenie poopy" tak miło wspominać...;o)

      Jak dla mnie, to jesteś Mistrzyni Wszechświata w dyniakach, kamieniakach, muszlakach i innych cudakach !! Widocznie u Ciebie nie poszło w mięśnie, tylko w wyobraźnię...;o)

      Usuń
    3. Serdecznie dziękuję Gordyjko, najwyraźniej tak było :)

      Usuń
  14. Trudne choć ciekawe przeżycia zapamiętuje się bardziej. Jako przygody. Z zamierzchłej przeszłości pamiętam ucieczkę obozu pod namiotami podczas ulewy w górach gdy rzeka wystąpiła z brzegów. Snujesz piękną opowieść, przy której dobrze się bawiłam. Też uwielbiam wędrować. Mogę codziennie. Na nartach nigdy nie jeździłam, nie było u nas tradycji bo raczej płasko, na łyżwach i owszem. Kiedyś ślizgawki robiło się przy każdej szkole ale i zimy były mroźne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fajnie że cię bawiły moje przygody narciarskie, mnie bawią niezmiennie już 40 lat :)
      Tak dawniej o lodowiska było o wiele łatwiej, mroźna zimowa aura nam je fundowała na naturalnych zbiornikach wodnych, no i łatwiej było urządzić lodowisko amatorskie albowiem rozliczenia kosztów za wodę inaczej wyglądały.

      Usuń
  15. Wszystkiego najlepszego z okazji Twojego święta.

    OdpowiedzUsuń
  16. Ja bałem się"wyrwirączki".W latach 60.ubw.był już taki wyciąg w Rzeczce.
    :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W wyrwirączkę to ja nigdy nie odważyłam się wczepić, na szczęście nie było takiego musu ;)

      Usuń
  17. No uparta, to Ty byłaś. Narty nigdy mnie nie pociągały, natomiast na łyżwach szalałam od dziecka. Było fajne lodowisko, bo istniała drużyna hokeja. Dziś jest kilka lodowisk, ale moje nogi w kostkach, już nie na łyżwy.
    Buziaki

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na łyżwach zaczęłam jeździć w tym samym sezonie co na nartach, w myśl zasady że dla towarzystwa Cygan dał się powiesić ;) Miałam pożyczone od koleżanki łyżwy, dla mnie za małe i ten zupełny brak stabilności pod stopami, masakra!!! Jednakoż towarzystwo moje było niezwykle sympatyczne :)

      Usuń